sobota, 25 maja 2013

O butach, które dały mi wiele fun'u i komfort chodzenia.



Dawno, dawno temu, było co najmniej dziesięć lat temu, kupiłam sobie pierwsze buty trekkingowe firmy CAMPUS. Różne słyszałam o nich opinie, ale właśnie te mi się podobały i cena była przystępna.

Co roku zawsze wyjeżdżałam w góry, czyli czas użytkowania tych butów to było około 40 do 50 dni. Gdy poznałam Jarka i zdaliśmy sobie wspólnie sprawę, że czas spędzony aktywnie w górach jest właściwym sposobem wykorzystania czasu, a oprócz tego zaczęliśmy bywać na działce i uczestniczyć w jesiennych grzybobraniach, moje użytkowanie butów trekingowych to już było nawet do około 100 dni w roku.

Chodziłam w tych butach zimą i latem. Czy było sucho, czy mokro, naprawdę mogłam na nie liczyć. Czas mijał dla butów było coraz trudniej. Pierwsze momenty, które zaczęły wskazywać na to że już są zużyte to wytarcie bieżnika. Najtrudniej było zimą, gdy zdarzało się, że podczas zejścia potrafiłam na śniegu ciągle lądować na dupie, ale tu tłumaczyłam sobie brakiem raków, bo tak naprawdę nie chciałam się z nimi rozstać. Jarek kiedyś na zdjęciach w HiMountanie doszedł do wniosku z panią Izą Hajzer, że może do wulkanizacji warto by było je zanieść skoro nie umiem z nimi się rozstać ;-).

Ale czas jest jednak nieubłagany dla kojenia ran sercowych jak i również dla użytkowanych materiałów i tak oto podczas wejścia na Smerek tegorocznej majówki deszcz, grad tak bardzo zacinał z nieba, było okrutnie. Gdy zeszliśmy ze szczytu miałam jedną wielką kałużę w bucie i to już było wiadomo że muszę buty zmienić. Pod wiatą wykręcałam skarpetkę, a z podkoszulka zrobiłam onucę, by się nie przeziębić i móc dojść do bazy.

I w ten oto sposób następny dzień rozpoczęliśmy od wyprawy do sklepu w celu zakupu nowych butów, a campusy poszły na zasłużoną emeryturę i będą używane tylko na działce.

 

Brak komentarzy: