Dawno, dawno temu, było co najmniej
dziesięć lat temu, kupiłam sobie pierwsze buty trekkingowe firmy
CAMPUS. Różne słyszałam o nich opinie, ale właśnie te mi się
podobały i cena była przystępna.
Co roku zawsze wyjeżdżałam w góry,
czyli czas użytkowania tych butów to było około 40 do 50 dni. Gdy
poznałam Jarka i zdaliśmy sobie wspólnie sprawę, że czas
spędzony aktywnie w górach jest właściwym sposobem wykorzystania
czasu, a oprócz tego zaczęliśmy bywać na działce i uczestniczyć
w jesiennych grzybobraniach, moje użytkowanie butów trekingowych to
już było nawet do około 100 dni w roku.
Chodziłam w tych butach zimą i latem.
Czy było sucho, czy mokro, naprawdę mogłam na nie liczyć. Czas
mijał dla butów było coraz trudniej. Pierwsze momenty, które
zaczęły wskazywać na to że już są zużyte to wytarcie bieżnika.
Najtrudniej było zimą, gdy zdarzało się, że podczas zejścia
potrafiłam na śniegu ciągle lądować na dupie, ale tu tłumaczyłam
sobie brakiem raków, bo tak naprawdę nie chciałam się z nimi
rozstać. Jarek kiedyś na zdjęciach w HiMountanie doszedł do
wniosku z panią Izą Hajzer, że może do wulkanizacji warto by było
je zanieść skoro nie umiem z nimi się rozstać ;-).
Ale czas jest jednak nieubłagany dla
kojenia ran sercowych jak i również dla użytkowanych materiałów
i tak oto podczas wejścia na Smerek tegorocznej majówki deszcz,
grad tak bardzo zacinał z nieba, było okrutnie. Gdy zeszliśmy ze
szczytu miałam jedną wielką kałużę w bucie i to już było
wiadomo że muszę buty zmienić. Pod wiatą wykręcałam skarpetkę,
a z podkoszulka zrobiłam onucę, by się nie przeziębić i móc
dojść do bazy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz